Pamiętam ten czas, kiedy czułam zazdrość, że moje znajome/koleżanki mają swoich rodziców na miejscu, takie ukłucie kiedy słyszałam, że w niedzielę na obiad do nich wpadają a w ciągu tygodnia babcia na dwugodzinny spacer im dziecko zabrała, właśnie wtedy, kiedy ja ledwo na nogach się trzymałam po dwutygodniowej akcji z ząbkowaniem. I cały czas powtarzałam sobie, że przecież najważniejsze, że są, nawet jeśli daleko i że to cudowne chwile będą, kiedy zacznie do nich jeździć na dłużej, że nacieszyć się sobą będą mogli a my oddech złapiemy. Że zeszyt założymy i z tych spotkań opowiadania piękne pisać będziemy. Tak proste.
I to już nawet o tą tęsknotę nie chodzi, z którą tyle lat się oswajałam, o tą pustką, którą czuję kiedy wyjeżdża. Już nawet staram się nie analizować kolejny raz czy jechać powinna, zwłaszcza teraz kiedy już tak świadomie i stanowczo chce, kiedy tego wspólnego czasu oczekuje, tylkooooooooo . . . to marzenie spełniając się, tak cholernie ciężkie się zrobiło, bo tak trudno mi nawet tym, których najbardziej kocham, którzy ponad wszystko kochają Ją, serwować taką codzienność, z którą my się zmagamy. Bo nawet jeśli Ona sama jest dla nas cudem największym i nieskończenie upragnionym i ukochanym, to chwile z Nią, z Jej zaburzeniami już często nie.
Bo boli mnie to, że Ona, Mama moja, Jej babunia najdroższa tak samo pewnie teraz bezradna się czuje, tak bezsilna wielokrotnie i że serce rozpada im się na pół kiedy o tych zmaganiach słyszą a kiedy ich doświadczają, na milion kawałków się rozsypują.
A ja pomiędzy spotkaniem z koleżankami, codziennymi treningami, zakupami, pomiędzy odpoczynkiem, książki czytaniem i planowaniem kina, staram się w tym wszystkim nie zwariować.